Pudełko w kształcie serca
1
Jude miał prywatną kolekcję.
Na ścianie studia, pomiędzy platynowymi płytami, wisiały
oprawione w ramki szkice Siedmiu Krasnoludków. Narysował je
John Wayne Gacy, już w więzieniu, i wysłał Jude'owi. Gacy lubił
klasycznego Disneya niemal tak bardzo jak molestowanie dzieci;
niemal tak bardzo jak albumy Jude'a.
Jude miał w swoich zbiorach czaszkę chłopa, któremu w
szesnastym wieku przeprowadzono trepanację, by wypuścić
z głowy demony. W wybitym w kości otworze przechowywał
długopisy.
Miał trzystuletnie wyznanie podpisane przez czarownicę.
Mówiłażem z czarnym piesem, któren rzecze, że struje dla mnie
krowy, poda koniom szalej i ześle chorobę na dzieci, jeśli oddam
mu swoją duszę. Ja na to, tak, potem zasię dałam mu ssać z
własnej piersi. Spalono ją na stosie.
Miał wytarty sztywny stryczek, na którym w Anglii na
przełomie wieków powieszono skazańca, szachownicę, której
używał w dzieciństwie Aleister Crowley, i film z gatunku snuff.
Ze wszystkich przedmiotów w kolekcji ten ostatni, nagranie
prawdziwego morderstwa, budził największy niepokój. Trafił do
Jude'a dzięki policjantowi dorabiającemu przy ochronie koncertów
w LA. Gliniarz twierdził, że film jest chory. Powiedział to ze
sporym entuzjazmem. Obejrzawszy go, Jude uznał, że gość miał
rację. Film był chory i, w sposób pośredni, pomógł przyspieszyć
koniec małżeństwa Jude'a. A jednak został w kolekcji.
Wiele eksponatów stanowiły prezenty od fanów. Jude
rzadko coś kupował. Kiedy jednak Danny Wooten, jego osobisty
asystent, powiedział mu, że w internecie można kupić ducha, i
spytał, czy ma to zrobić, Jude nawet się nie zastanawiał. Zupełnie
jakby wybrał się do knajpy, usłyszał, jaki jest specjał dnia, i
zadecydował, że ma na niego ochotę, nie zaglądając nawet do
karty. Niektóre odruchy nie wymagały zastanowienia.
Biuro Danny'ego znajdowało się we względnie nowej
przybudówce, przytulonej do północno-wschodniego końca
wielkiego, studziesięcioletniego domu na farmie. Wyposażone w
klimatyzację, meble biurowe i kawową wykładzinę przemysłową,
było chłodne i bezosobowe, zupełnie niepodobne do reszty domu.
Gdyby nie plakaty koncertów oprawione w stalowe ramy, można
by je wziąć za poczekalnię dentystyczną. Na jednym z plakatów
widniał słój pełen wpatrzonych w widza gałek ocznych, z których
dyndały krwawe sploty nerwów. Reklamował trasę promocyjną
All Eyes On You.
Gdy tylko ukończono budowę, Jude pożałował decyzji
wzniesienia przybudówki. Nie miał ochoty jeździć czterdzieści
pięć minut z Piecliff do wynajętego biura w Poughkeepsie, by
pilnować bieżących spraw, ale chyba wolałby to niż obecność
Danny'ego Wootena w domu. Tu bowiem Danny i jego
praca były zbyt blisko. Krzątając się w kuchni, Jude słyszał
dzwoniące telefony, czasami obie linie jednocześnie, i dźwięk ten
doprowadzał go do szału. Od śmierci Jerome'a i Dizzy'ego (a
wraz z nimi zespołu) prawie nie pracował, lecz telefony nadal
dzwoniły i dzwoniły. Dość już miał ludzi próbujących wyszarpać
choć trochę jego czasu i dość nieustannego deszczu dokumentów
prawniczych i zawodowych, próśb, umów i kontraktów,
materiałów promocyjnych i propozycji występów, trafiających
do firmy Judas Coyne Incorporated, której praca nigdy się nie
kończyła, trwała cały czas. W domu chciał być sobą, nie znakiem
handlowym.
Zazwyczaj Danny nie pojawiał się w pozostałej części domu.
Owszem, miał swoje wady, ale potrafił uszanować prywatność
pracodawcy. Kiedy jednak Jude zaglądał do jego biura, asystent
natychmiast go zaczepiał - a Jude wpadał tam zwykle cztery, pięć
razy dziennie, bo przez przybudówkę wiodła najkrótsza droga do
stodoły i psów. Mógł wychodzić frontowymi drzwiami i okrążać
cały dom, nie zamierzał jednak skradać się po własnej posiadłości
tylko po to, by uniknąć asystenta.
Poza tym nie wydawało się możliwe, by Danny zawsze
miał pod ręką coś, czym mógłby zawrócić mu głowę. A jednak
tak było. Nawet jeśli nie dysponował niczym, co wymagałoby
natychmiastowej uwagi, i tak chciał rozmawiać. Pochodził z
południa Kalifornii i gadał bez przerwy. Zupełnie obcym ludziom
zachwalał zalety specjalnej odmiany perzu, na przykład taką, że po
zjedzeniu go puszczało się wiatry o zapachu świeżo skoszonego
trawnika. Miał trzydzieści lat, lecz potrafił dyskutować z
dostarczycielem pizzy o jeździe na desce i grach na playstation
niczym czternastolatek. Był gotów zwierzać się robotnikom
naprawiającym klimatyzację, opowiadać, jak jego nastoletnia
siostra przedawkowała heroinę, a on jako młody człowiek znalazł
zwłoki matki, która popełniła samobójstwo. Nie znał pojęcia
wstydu. Nie wiedział, co to nieśmiałość.
Jude wracał właśnie po karmieniu Angusa i Bon i w połowie
pokonał już pole rażenia Danny'ego. Zaczynał sądzić, że uda mu
się bez szwanku przejść przez biuro, kiedy asystent zawołał:
- Hej, szefie, zobacz to!
Danny niemal każdą odzywkę zaczynał w ten sposób i
Jude już dawno znienawidził te słowa. Czekał na nie z lękiem,
stanowiły bowiem preludium do półgodzinnej straty czasu na
wypełnianie formularzy i przeglądanie faksów. Jednak Danny
poinformował go, że ktoś sprzedaje ducha, i Jude zapomniał o
swojej niechęci. Obszedł biurko, by spojrzeć na monitor ponad
ramieniem asystenta.
Danny odkrył ducha w sieciowym serwisie aukcyjnym, nie na
eBayu, lecz jednym z konkurentów. Jude powędrował wzrokiem
do opisu przedmiotu, tymczasem Danny czytał głośno. Gdyby
Jude dał tylko szansę, asystent pokroiłby mu nawet jedzenie.
Miał w sobie skłonność do służalczości, którą Jude uważał za coś
obrzydliwego u mężczyzny.
- Kup ducha mojego ojczyma - czytał Danny. - Sześć tygodni
temu mój starszy już ojczym nagle zmarł. Mieszkał wtedy u nas.
Nie miał własnego domu, podróżował od krewnych do krewnych,
zostawał miesiąc czy dwa i znów ruszał w drogę. Jego odejście
wstrząsnęło wszystkimi, zwłaszcza moją córką, której był bardzo
bliski. Nikt niczego nie podejrzewał. Był aktywny do samego
końca. Nigdy nie siedział przed telewizorem. Co dzień wypijał
szklankę soku pomarańczowego. Miał wszystkie zęby.
- To jakiś pierdzielony żart - mruknął Jude.
- Nie przypuszczam - odparł Danny i czytał dalej: - Dwa
dni po pogrzebie moja córeczka go zobaczyła. Siedział w pokoju
gościnnym naprzeciwko jej sypialni. Potem nie chciała już
zostawać sama w swoim pokoju ani nawet wchodzić na górę.
Powiedziałam jej, że dziadek by jej nie skrzywdził, ale odparła, że
boi się jego oczu. Mówiła, że są zamazane na czarno i nie służą
już do patrzenia. Od tej pory sypia ze mną.
Z początku sądziłam, że to tylko straszna historia, którą sobie
wmówiła, ale kryje się w tym coś więcej. W pokoju gościnnym cały
czas jest zimno. Zajrzałam tu i ówdzie i stwierdziłam, że najgorzej
jest w szafie, w której wisi jego odświętny garnitur. Ojczym chciał
zostać w nim pochowany, kiedy jednak przymierzyliśmy go w
zakładzie pogrzebowym, nie wyglądał dobrze. Ludzie po śmierci
odrobinę się kurczą, woda w ich ciałach wysycha. Najlepszy
garnitur był na niego za duży, pozwoliliśmy więc, by zakład
pogrzebowy wcisnął nam jeden ze swoich. Nie wiem, czemu ich
posłuchałam.
Parę dni temu obudziłam się w nocy i usłyszałam nad głową
kroki. Coś porusza pościel na łóżku w pokoju ojczyma, a drzwi
otwierają się i trzaskają o najróżniejszych porach. Kotka nie chce
pójść na górę. Czasami siedzi na dole przy schodach, obserwując
coś, czego ja nie widzę. Patrzy na to jakiś czas, a potem miauczy
rozdzierająco, jakby ktoś nadepnął jej na ogon, i ucieka.
Ojczym całe życie zajmował się spirytyzmem i pewnie został
po to, by nauczyć moją córkę, że śmierć to jeszcze nie koniec. Ona
jednak ma dopiero jedenaście lat, musi żyć normalnie, spać we
własnym łóżku, nie w moim. Jedyne, co przychodzi mi do głowy,
to spróbować znaleźć tacie inny dom. A na świecie nie brakuje
ludzi, którzy pragną uwierzyć w życie po śmierci. Bardzo proszę,
dowód mam tutaj. Sprzedam ducha mojego ojczyma temu, kto
zaproponuje najwięcej. Oczywiście tak naprawdę duszy nie da się
sprzedać, wierzę jednak, że jeśli zechcesz go przyjąć, przybędzie
do twego domu i zamieszka z tobą. Jak mówiłam, w chwili
śmierci mieszkał u nas tymczasowo, nie miał własnego domu.
Zapewne pójdzie tam, gdzie zostanie mile przyjęty. Nie sądź, że
to oszustwo czy dowcip, że wezmę twoje pieniądze i nie wyślę
ci niczego. Zwycięzca otrzyma także coś namacalnego. Przyślę
ci jego odświętny garnitur. Wierzę, że jeśli duch ojczyma jest z
czymkolwiek związany, to właśnie z tym ubraniem.
To bardzo ładny, staroświecki garnitur, uszyty przez Great
Western Tailoring, w drobne srebrne prążki, bla, bla, satynowa
podszewka, bla, bla. - Danny przestał czytać i wskazał palcem
ekran. - Zobacz wymiary, szefie. Jak na ciebie. Najwyższa oferta
to osiemdziesiąt dolców. Jeśli chciałbyś kupić ducha, wygląda na
to, że możesz go dostać za stówę.
- Kupmy go - odparł Jude.
- Poważnie? Zalicytować sto dolarów?
Jude zmrużył oczy. Tuż pod opisem przedmiotu zobaczył
przycisk z napisem Może być twój: $1000, a niżej: Kliknij, by
kupić i natychmiast zakończyć aukcję. Postukał palcem w ekran.
- Dajmy tysiąc i załatwmy sprawę.
Danny obrócił się na krześle, uśmiechnął i uniósł brwi. Miał
wysokie, wygięte brwi jak Jack Nicholson i potrafił znakomicie
ich używać. Może oczekiwał wyjaśnienia, lecz Jude nie miał
pewności, czy potrafiłby wytłumaczyć nawet samemu sobie,
czemu uznał za stosowne zapłacić tysiąc dolarów za stary garnitur,
pewnie niewart jednej piątej tej sumy. Później pomyślał, że to
mogłaby być dobra reklama: Judas Coyne kupuje poltergeista.
Fani uwielbiali podobne historie. Ale to było później. Wtedy, w
tamtym momencie, wiedział tylko, że chce być tym, kto kupił
ducha.
Ruszył do drzwi. Zamierzał wejść na górę i sprawdzić, czy
Georgia już się ubrała. Pół godziny temu powiedział, by coś na
siebie włożyła, przypuszczał jednak, że nadal leży w łóżku. Miał
przeczucie, że zamierza tam zostać, póki nie doczeka się kłótni,
na którą miała ochotę. Będzie siedziała w bieliźnie, starannie
malując czarnym lakierem paznokcie u nóg. Albo może otworzy
laptopa i zacznie surfować po sklepach z gotyckimi akcesoriami
w poszukiwaniu idealnego ćwieka do języka, jakby i tak nie miała
już dosyć, do cholery... I nagle na myśl o surfowaniu po sieci
Jude zatrzymał się, bo coś przyszło mu do głowy. Obejrzał się na
Danny'ego.
- Skąd w ogóle się o tym dowiedziałeś? - Skinieniem głowy
wskazał komputer.
- Dostaliśmy maila.
- Od kogo?
- Z tej strony. Przysłali nam typowego maila: Zauważyliśmy,
że kupowałeś wcześniej podobne przedmioty, i pomyśleliśmy, że to
cię może zainteresować.
- Kupowaliśmy wcześniej podobne przedmioty?
- Pewnie coś okultystycznego.
- Nigdy w życiu nie kupiłem niczego z tej strony.
- Może kupiłeś i nie pamiętasz? Może ja kupiłem coś dla
ciebie?
- Pieprzony kwas - mruknął Jude. - Kiedyś miałem dobrą
pamięć. W liceum należałem nawet do kółka szachowego.
- Poważnie? To dopiero wizja.
- Co? To, że mógłbym należeć do kółka szachowego?
- Chyba tak. To takie... grzeczniutkie.
- Tak, ale zamiast figur używałem obciętych palców.
Danny roześmiał się - nieco zbyt głośno, zginając się wpół
i ocierając z kącików oczu nieistniejące łzy. Co za przymilny
wazeliniarz.
2
Garnitur dostarczono w sobotę, wczesnym rankiem. Jude był
właśnie na dworze z psami.
Angus skoczył, gdy tylko furgonetka UPS zatrzymała się
przed domem. Wyrwał Jude'owi z ręki smycz i rzucił się na
zaparkowany samochód; bryzgał śliną i wściekle drapał drzwi
od strony kierowcy. Kierowca pozostał w wozie, przyglądając
się wielkiemu owczarkowi niemieckiemu ze spokojną czujnością
lekarza badającego pod mikroskopem nowy szczep eboli. Jude
złapał koniec smyczy i szarpnął mocniej, niż zamierzał. Pies
poleciał na bok, przekręcił się i natychmiast zerwał z ziemi,
warcząc. Do zabawy włączyła się Bon, naciągając smycz, którą
Jude trzymał w drugiej ręce, i ujadając tak przenikliwie, że
rozbolała go głowa.
Uznawszy, że do stodoły i do ich kojca jest za daleko, Jude,
cały czas walcząc z dwoma rozjuszonymi psami, zawlókł je przez
podwórko na frontową werandę, wepchnął do domu i zatrzasnął
drzwi. Psy natychmiast zaczęły rzucać się na nie, ujadając
histerycznie. Drzwi dygotały przy każdym uderzeniu. Pieprzone
kundle.
Wrócił na podjazd i dotarł do furgonetki UPS akurat w
chwili, gdy tylne drzwi otworzyły się z metalicznym zgrzytem.
W środku stał kurier. Zeskoczył na ziemię, trzymając pod pachą
długie, płaskie pudło.
- Ozzy Osbourne hoduje szpice pomeraniany - rzekł. -
Widziałem je w telewizji, urocze pieski, potulne jak koty. Myślał
pan kiedyś, żeby kupić sobie takie?
Jude bez słowa odebrał od niego pudło i wrócił do domu.
Zaniósł je aż do kuchni, położył na blacie i nalał sobie kawy.
Z natury i wychowania należał do ludzi wcześnie wstających z
łóżka. Kiedy był w trasie albo nagrywał, przywykł do kładzenia
się o piątej nad ranem, lecz siedzenia po nocach nigdy nie lubił. W
trasie budził się o czwartej po południu, wkurzony i skacowany,
nie mając pojęcia, gdzie się podział czas. Wszyscy znajomi
wydawali mu się sprytnymi oszustami, pozbawionymi uczuć
obcymi w gumowych kombinezonach i maskach jego przyjaciół.
Trzeba było sporej dawki alkoholu, by znów stali się sobą.
Tyle że od ostatniej trasy koncertowej minęły już trzy lata.
W domu nie pociągało go picie i zazwyczaj o dziewiątej zaczynał
już przysypiać. W wieku pięćdziesięciu czterech lat znów
poddał się rytmowi, który kierował nim jeszcze w czasach, gdy
nazywał się Justin Cowzynski i jako paroletni chłopiec mieszkał
na świńskiej farmie. Gdyby wówczas spał jeszcze po wschodzie
słońca, ojciec, sukinsyn i analfabeta, wywlókłby go z łóżka za
włosy. To było dzieciństwo w błocie, wśród szczekających psów,
drutu kolczastego, rozpadających się budynków gospodarskich,
kwiczących świń o zadartych ryjach i łuszczącej się skórze. Ludzi
prawie nie widywał - poza matką, większość czasu spędzającą
przy kuchennym stole z obojętną, nieobecną miną kogoś
poddanego lobotomii, oraz ojcem, który żelazną ręką i gniewnym
śmiechem rządził królestwem świńskiego łajna i ruin.
Jude wstał więc już kilka godzin wcześniej, ale nie jadł
jeszcze śniadania i smażył właśnie bekon, gdy w kuchni zjawiła
się Georgia. Miała na sobie jedynie czarne majteczki, ręce
skrzyżowała na małych, białych piersiach z kolczykami. Jej
czarne włosy tworzyły miękką, splątaną sieć wokół głowy. Tak
naprawdę nie miała na imię Georgia ani Morfina, choć przez
dwa lata rozbierała się pod tym pseudonimem. Nazywała się
Marybeth Kimball, tak przyziemnie i banalnie, że zaśmiała się,
po raz pierwszy podając mu swe prawdziwe nazwisko, jakby się
go wstydziła.
Jude zaliczył wiele gotyckich panienek, które zarabiały na
życie striptizem, przepowiadaniem przyszłości albo striptizem
i przepowiadaniem przyszłości, ładnych dziewczyn noszących
krzyże ankh i malujących paznokcie czarnym lakierem. Zawsze
nazywał je od stanu, z którego pochodziły. Zazwyczaj nie
przepadały za tym, bo nie lubiły, by przypominać im o osobie,
którą starały się wymazać z powierzchni ziemi za pomocą
makijażu żywych trupów. Miała dwadzieścia trzy lata.
- Cholerne, durne psy - mruknęła Georgia, odpychając
jednego z nich na bok piętą. Oba kręciły się Jude'owi wokół nóg,
podniecone zapachem bekonu. - Obudziły mnie, kurwa.
- Może już czas wstać, kurwa? Pomyślałaś o tym?
Jeśli mogła, nigdy nie wstawała przed dziesiątą.
Schyliła się i sięgnęła do lodówki po sok pomarańczowy.
Jude patrzył z przyjemnością, jak paski bielizny wcinają się w
niemal białe półkule pośladków, kiedy jednak zaczęła pić z
kartonu, odwrócił wzrok. W dodatku zostawiła karton na blacie.
Gdyby sam go nie schował, sok by się zepsuł.
Cieszyło go uwielbienie gotek. Jeszcze bardziej lubił
seks, ich wytatuowane, gibkie, umięśnione ciała i gotowość do
wszelkich eksperymentów. Był jednak kiedyś żonaty z kobietą,
która używała szklanki i sama wszystko chowała, a rano czytała
gazetę, i tęsknił za rozmowami. To były rozmowy dorosłych. Nie
zarabiała na życie striptizem. Nie wierzyła w przepowiadanie
przyszłości. Ich związek był związkiem dorosłych ludzi.
Georgia nożem do steków rozcięła pudełko UPS, po czym
odłożyła nóż na blat. Do ostrza przylepił się kawałek taśmy.
- Co to? - spytała.
W pierwszym pudle tkwiło drugie, mocno wciśnięte, i
musiała przez chwilę ciągnąć, by je wydobyć. Było duże,
błyszczące i czarne, miało kształt serca. W podobnych pudełkach
sprzedawano czekoladki, choć to było stanowczo za duże. A
poza tym producenci czekoladek woleli kolor różowy albo żółty.
Zatem to pudełko z bielizną - tyle że nic takiego dla niej nie
zamawiał. Uniósł brwi. Nie miał pojęcia, co może być w środku,
a jednocześnie czuł, że pudełko w kształcie serca zawiera coś,
czego się spodziewał.
- To dla mnie? - spytała.
Podniosła przykrywkę i wyjęła garnitur. Ktoś przysłał mu
garnitur - czarny, staromodny, niewyraźny pod workiem z pralni
chemicznej. Georgia trzymała go za ramiona, przed sobą, niemal
jak sukienkę, którą zamierza kupić, lecz najpierw chce usłyszeć
czyjąś opinię. Patrzyła pytająco, między jej brwiami zarysowała
się urocza zmarszczka. Przez moment Jude nie pamiętał, nie
wiedział, co to za przesyłka.
Otworzył usta, by powiedzieć, że nie ma pojęcia, i nagle
sobie przypomniał.
- Garnitur nieboszczyka.
- Słucham?
- Duch. Kupiłem ducha. Jakaś kobieta wierzy święcie, że jej
dom nawiedza duch ojczyma. Wystawiła więc niespokojną duszę
na sprzedaż w internecie, a ja kupiłem ją za tysiąc dolców. To
garnitur tego ojczyma. Może być źródłem nawiedzenia.
- Super - rzuciła Georgia. - To co, będziesz go nosił?
Jude'a zaskoczyła własna reakcja. Wstrząsnął się, zdrętwiał,
poczuł gęsią skórkę. W pierwszym, instynktownym, odruchu sam
pomysł wydał mu się nieprzyzwoity.
- Nie - odparł, a ona spojrzała na niego zaskoczona.
Uświadomił sobie, że w jego głosie brzmiał... no, nie strach,
ale chwilowa słabość. - Nie pasowałby - dodał szybko, choć po
prawdzie wyglądało na to, że poltergeist za życia był jego wzrostu
i budowy.
- Może ja przymierzę? - zaproponowała Georgia. - Sama
jestem niespokojnym duchem i wyglądam ekstra w męskich
ciuchach.
I znów fala nagłego wstrętu, mrowienie skóry. Nie powinna
go wkładać. Był poruszony do głębi jej pomysłem, choć nie miał
pojęcia dlaczego. Nie pozwoli Georgii włożyć garnituru. W tej
jednej sekundzie nie potrafił sobie wyobrazić niczego bardziej
ohydnego.
A to już nie przelewki. Na świecie istniało mało rzeczy zbyt
wstrętnych, by Jude brzydził się o nich myśleć. Nie przywykł do
niesmaku. Nie przeszkadzały mu żadne profanacje - dzięki nim
od trzydziestu lat całkiem nieźle zarabiał na życie.
- Zabiorę go na górę i zastanowię się, co z nim zrobić. -
Starał się, by zabrzmiało to lekceważąco. Nie do końca mu się
udało.
Georgia wpatrywała się w niego, zafascynowana
nieoczekiwanym zachwianiem jego pewności siebie. Szybkim
gestem ściągnęła worek z garnituru. Srebrne guziki rozbłysły
w słońcu. Garnitur był ponury, czarny jak krucze pióra, lecz te
guziki rozmiaru ćwierćdolarówek nadawały mu lekko rustykalny
wygląd. Wystarczy dodać krawat bolo i Johnny Cash mógłby
włożyć go na scenę.
Angus zaczął szczekać, wysoko, przenikliwie, panicznie.
Przysiadł na tylnych łapach i podkulił ogon, cofając się, byle dalej
od garnituru. Georgia wybuchnęła śmiechem.
- Faktycznie jest nawiedzony.
Uniosła go przed sobą i pomachała w przód i w tył, niczym
matador muletą, w stronę psa. Zbliżając się, zajęczała gardłowo,
przeciągle, jak zbłąkany upiór. Oczy jej błyszczały radośnie.
Angus odskoczył, uderzył w stołek stojący przy kuchennym
blacie i wywrócił go z donośnym łoskotem. Bon wyjrzała spod
zakrwawionej starej deski do krojenia. Uszy miała stulone ciasno
przy głowie. Georgia znów się zaśmiała.
- Przestań, kurwa! - warknął Jude.
Posłała mu bezczelne, perwersyjnie rozradowane
spojrzenie - spojrzenie dziecka przypalającego mrówki szkłem
powiększającym - a potem skrzywiła się boleśnie, krzyknęła i
klnąc, złapała się za prawą rękę. Odrzuciła garnitur na blat.
Na czubku kciuka wezbrała kropla krwi i kapnęła na
wykładaną kaflami podłogę.
- Cholera - rzuciła Georgia. - Pieprzona szpilka.
- Trzeba się było słuchać.
Spojrzała na niego gniewnie, uniosła palec w obelżywym
geście i wyszła. Kiedy zniknęła, Jude wstał i schował sok do
lodówki. Potem wrzucił nóż do zlewu, sięgnął po ścierkę, żeby
zetrzeć krew z podłogi... wtedy jego wzrok padł na garnitur i
Jude zapomniał, co zamierzał zrobić.
Przygładził go, złożył rękawy na piersi, pomacał starannie,
lecz nie znalazł żadnej szpilki. Nie mógł zrozumieć, czym
skaleczyła się Georgia. Delikatnie ułożył garnitur w pudełku.
Nagle nozdrza wypełniła mu gryząca woń. Spojrzał na
patelnię i zaklął. Bekon się przypalił.
3
Schował pudełko głęboko w szafie i postanowił więcej o nim nie
myśleć.
4
Przechodził właśnie przez kuchnię, parę minut przed szóstą, żeby
wziąć kiełbaski na grill, gdy usłyszał, jak ktoś szepcze w biurze
Danny'ego.
Zamarł. Danny pojechał do domu ponad godzinę wcześniej.
Biuro powinno być puste. Jude przechylił głowę, nasłuchując,
skupiając się na cichym, syczącym głosie... po chwili zorientował
się, co słyszy, i bijące gwałtownie serce zaczęło zwalniać.
W środku nie było nikogo, gadało radio. Niskie tony nie były
dość niskie, głos wydawał się odrobinę spłaszczony. Dźwięki
mogą sugerować kształty, kreślić obraz kieszeni powietrznej, w
której powstają. Głos w studni ma głębokie, krągłe echo, głos
w szafie wydaje się ściśnięty, pozbawiony pełni. Muzyka to
także geometria. Teraz Jude słyszał głos wciśnięty do pudełka.
Otworzył drzwi biura i zajrzał do środka. Światło się nie paliło,
słońce świeciło z drugiej strony budynku i całe pomieszczenie
nurzało się w niebieskim cieniu. Wieża w biurze - zestaw Onkyo
w szklanej szafce obok baniaka z wodą - była trzecią i najgorszą
w całym domu, ale i tak lepszą niż większość amatorskiego
sprzętu. Wyświetlacze płonęły jaskrawą, nienaturalną zielenią
koloru przedmiotów oglądanych przez noktowizor. Wyjątek
stanowiła samotna, lśniąca, czerwona pionowa kreska, rubinowy
znacznik częstotliwości, na którą nastrojono odbiornik. Wąska
szczelina kształtu kociej źrenicy zdawała się obserwować biuro z
niewzruszoną, obcą fascynacją.
"Jak zimno ma być jutro? - spytał mężczyzna w radiu
niskim, niemal szorstkim głosem. Sądząc z poświstywania
towarzyszącego jego oddechom, miał sporą nadwagę. - Czy
musimy się martwić tym, że rano znajdziemy włóczęgów
poprzymarzanych do ziemi?"
"Twoja troska o los bezdomnych niezwykle mnie wzrusza" -
odparł drugi mężczyzna nieco zbyt wysokim, piskliwym głosem.
To była stacja WFUM, puszczająca zespoły o nazwach
śmiertelnych chorób (Anthrax) bądź stadiów rozkładu (Rancid),
w której didżeje uwielbiali zajmować się tematami takimi jak
wszy łonowe, striptizerki i zabawne upokorzenia spotykające
ludzi biednych, kalekich i starszych. Praktycznie bez przerwy
puszczali muzykę Jude'a i dlatego Danny nastawiał radio
na ich stację, w akcie lojalności i pochlebstwa. Zapewne nie
miał żadnych wyraźnych upodobań muzycznych, sympatii
bądź antypatii, i radio stanowiło dla niego jedynie szum w tle,
dźwiękowy odpowiednik tapety. Gdyby pracował dla Enyi, z
radością nuciłby do wtóru celtyckich zaśpiewów, odpowiadając
na jej maile i wysyłając faksy.
Jude ruszył naprzód, by wyłączyć radio, lecz po paru krokach
zamarł, bo naszło go nowe wspomnienie. Godzinę wcześniej
wyprowadzał psy. Stał na skraju żwirowego podjazdu, napawając
się ostrością powietrza, ukłuciem chłodu na policzkach i słabą
wonią gryzącego dymu. Ktoś z sąsiadów palił stos chwastów i
jesiennych liści.
Danny wyszedł właśnie z biura i narzucił kurtkę. Wybierał
się do domu. Przez chwilę stali i rozmawiali - czy też, ściślej
mówiąc, Danny kłapał jadaczką, a Jude obserwował psy, próbując
się wyłączyć. Cały Danny Wooten, jak zawsze gotów zakłócić
doskonałą ciszę.
Ciszę. W biurze Danny'ego panowała cisza. Jude pamiętał
krakanie gawronów i strumień pogodnych słów wylewających się
z ust Danny'ego, ale nie było dźwięku z radia. Z pewnością by
usłyszał. Uszy nadal dobrze mu służyły. Wbrew logice przetrwały
wszystko, na co je narażał przez trzydzieści lat. Jedyny poza
nim żyjący członek pierwotnego składu zespołu, Kenny Morlix,
perkusista, cierpiał na nieustanne szumy w uszach, tak głośne, że
nie słyszał nawet własnej żony, gdy krzyczała mu prosto w twarz.
Jude znowu ruszył naprzód, lecz wcześniejszy niepokój
powrócił. Nie wzbudziła go jedna rzecz, tylko ogólna sytuacja:
mrok panujący w biurze i ognistoczerwone oko, świadomość, że
godzinę temu, gdy Danny stał w otwartych drzwiach, zapinając
kurtkę, radio nie było włączone, myśl, że ktoś niedawno znalazł
się w biurze i może wciąż jest w pobliżu, obserwuje go z mroku
łazienki, której drzwi zawsze pozostawały uchylone - paranoiczny
pomysł zupełnie niepodobny do niego, lecz wciąż niedający mu
spokoju. Jude sięgnął do wyłącznika radia. Tak naprawdę już nie
słuchał - wpatrywał się w drzwi, zastanawiając się, co by zrobił,
gdyby zaczęły się otwierać.
"Zimny i suchy front przesuwa się na południe - powiedział
spiker. - Martwi ściągają żywych w dół. W dół i w chłód. Do
dziury, w dół. Umrz..."
Jude zgasił radio i zaraz znowu je włączył, by znów usłyszeć
ten głos, domyślić się, o co chodziło spikerowi czytającemu
prognozę pogody.
Tyle że on już skończył i do mikrofonu powrócił didżej.
- ...odmrozi nam tyłki, ale Kurt Cobain grzeje się w piekle.
Jazda.
Zajęczała gitara, wydając z siebie długi, drżący, piskliwy
dźwięk, który ciągnął się i ciągnął, pozbawiony wyraźnej
melodii czy celu, prócz może jednego: doprowadzić słuchaczy do
obłędu. Początek I Hate Myself and I Want to Die Nirvany. Czy
o tym mówił spiker? Wspominał coś o śmierci. Jude raz jeszcze
pstryknął wyłącznikiem i w pokoju zapanowała cisza.
Nie trwała długo. Tuż za jego plecami zabrzęczał telefon.
Jude'owi tętno znów gwałtownie podskoczyło. Spojrzał na biurko
Danny'ego, zastanawiając się, kto może dzwonić na linię biurową
o tej porze. Okrążył blat, żeby sprawdzić numer. Zaczynał się od
985, a więc wschodnia Luizjana. Towarzyszyło mu nazwisko:
COWZYNSKI, M.
Nie musiał podnosić słuchawki, by wiedzieć, że tak naprawdę
to nie Cowzynski, M. do niego dzwoni. No, chyba że wydarzył się
medyczny cud. Miał nie odbierać, nagle jednak przyszło mu do
głowy, że może to Arlene Wade dzwoni z informacją, że Martin
umarł. A w takim razie i tak będzie z nią musiał porozmawiać,
wcześniej czy później, czy tego chce, czy nie.
- Halo?
- Witaj, Justin. - Arlene była jego ciotką, żoną wuja,
szwagierką jego matki i licencjonowaną asystentką medyczną,
choć przez ostatnich trzynaście miesięcy miała tylko jednego
pacjenta: ojca Jude'a. Skończyła już sześćdziesiąt dziewięć lat i
mówiła załamującym się, jękliwym głosem. Dla niej na zawsze
miał pozostać Justinem Cowzynskim.
- Jak się miewasz, Arlene?
- Tak samo jak zawsze. I ja, i pies jakoś ciągniemy. Choć on
prawie już nie wstaje, jest za gruby i boli go kręgosłup. Ale nie
dzwonię, żeby rozmawiać o mnie i o psie. Dzwonię w sprawie
twojego ojca.
Jakby mógł istnieć inny powód. W słuchawce zaszumiało.
Kiedyś Jude udzielał telefonicznego wywiadu gwieździe
radiowej z Pekinu i odbierał telefony od Briana Johnsona z
Australii. Połączenie zawsze było czyste i wyraźne, jakby
dzwonili z drugiej strony ulicy. Nie wiadomo czemu telefony z
Moore's Corner w Luizjanie brzmiały słabo i niewyraźnie, jak
daleka stacja nadająca na długich falach. Głosy z innych rozmów
przedostawały się na linię, ledwie słyszalne przez chwilę, po
czym rozpływały się pośród szumów. Owszem, w Baton Rouge
mieli już szerokopasmowe łącza internetowe, lecz w małych
miasteczkach na bagnach na północ od jeziora Pontchartrain,
jeśli ktoś chciał się łączyć siecią z resztą świata, musiał naprawić
samochód i wynieść się stamtąd do diabła.
- Przez ostatnich kilka miesięcy karmiłam go łyżeczką,
miękkimi potrawami, których nie musiał gryźć. Bardzo lubił
makaron gwiazdki, pastinę. I budyń waniliowy. Nigdy nie
spotkałam umierającego, który na odchodnym nie przepadałby za
budyniem.
- Dziwne, nigdy nie lubił słodyczy. Jesteś pewna?
- Kto się nim opiekuje?
- Ty.
- W takim razie owszem, jestem pewna.
- W porządku.
- Dlatego dzwonię. Nie chce już jeść budyniu ani gwiazdek,
ani niczego innego. Kiedy wkładam mu coś do ust, po prostu się
dławi. Nie może połykać. Wczoraj zbadał go doktor Newland.
Sądzi, że twój tato miał kolejny atak.
- Udar. - To nie było pytanie.
- Nie z rodzaju tych, które powalają człowieka. Gdyby do
tego doszło, już by nie żył. To był jeden z tych mniejszych. Nie
zawsze widać, kiedy się zdarzają, zwłaszcza gdy pacjent osiągnie
taki stan jak on. Po prostu patrzy. Od dwóch miesięcy nie odezwał
się do nikogo ani słowem i nigdy już nic nie powie.
- Jest w szpitalu?
- Nie, tutaj możemy zająć się nim równie dobrze, jeśli
nie lepiej. Ja z nim mieszkam, a doktor Newland przychodzi
codziennie. Ale możemy posłać go do szpitala. Tak będzie taniej,
jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie.
- Nie ma. Zostawmy szpitalne łóżka dla ludzi, którzy mogą
jeszcze wyzdrowieć.
- Nie będę się spierać. Zbyt wielu ludzi umiera w szpitalach.
- Co w takim razie zamierzasz zrobić z tym niejedzeniem?
Długo milczała, zupełnie jakby pytanie ją zaskoczyło.
Kiedy się odezwała, mówiła tonem łagodnie rozsądnym i
przepraszającym, jak kobieta wyjaśniająca dziecku bolesną
prawdę.
- No cóż, to zależy od ciebie, nie ode mnie, Justin. Doktor
Newland może wprowadzić mu sondę i tato pożyje jeszcze jakiś
czas, jeśli tego chcesz. Do następnego ataku, kiedy na przykład
zapomni, jak się oddycha. Albo możemy po prostu pozwolić mu
odejść. Nigdy już nie wyzdrowieje. Ma osiemdziesiąt pięć lat.
Jest gotów. A ty?
Jude pomyślał, że jest gotów od ponad czterdziestu lat,
ale tego nie powiedział. Od czasu do czasu wyobrażał sobie tę
chwilę, słusznie byłoby stwierdzić, że nawet o niej marzył - lecz
teraz, kiedy nadeszła, ze zdumieniem odkrył, że boli go brzuch.
- W porządku, Arlene. Żadnej sondy. Skoro mówisz, że już
czas, to mi wystarczy. Informuj mnie, dobrze?
Ale ona jeszcze nie skończyła. Parsknęła niecierpliwie,
głośno wypuszczając powietrze.
- Przyjedziesz? - spytała.
Nadal stał przy biurku Danny'ego. Uniósł brwi zaskoczony.
Rozmowa bez ostrzeżenia przeskoczyła na zupełnie inny temat,
niczym igła gramofonu z jednej ścieżki na drugą.
- Niby po co?
- Nie chcesz go zobaczyć, nim odejdzie?
Nie. Od trzech dziesięcioleci nie widział ojca, nie przebywał
z nim w tym samym pomieszczeniu. Nie chciał widzieć starego
przed śmiercią. Ani po niej. Nie zamierzał brać udziału w
pogrzebie, choć to on za niego zapłaci. Bał się tego, co mógłby
poczuć... albo czego by nie poczuł. Zapłaci tyle, ile trzeba, byle
nigdy więcej nie spotkać się z ojcem. Oto najlepsza rzecz, jaką
może kupić za pieniądze: odległość.
Nie mógł jednak powiedzieć tego Arlene Wade, tak samo jak
nie mógł przyznać, że czeka na śmierć starego, odkąd skończył
czternaście lat.
- Czy w ogóle by wiedział, że tam jestem?
- Trudno stwierdzić. Jest świadomy obecności ludzi w
jego pokoju, porusza oczami, wodzi za nimi wzrokiem. Ostatnio
jednak słabiej reaguje. Tak to już bywa u chorych, u których
powoli przepalają się obwody.
- Nie dam rady dotrzeć, ten tydzień nie jest najlepszy. - Jude
sięgnął po najłatwiejsze kłamstwo. Uznał, że rozmowa dobiegła
końca, i już miał powiedzieć "Do widzenia", kiedy, zaskakując
samego siebie, zadał pytanie. Sam nie wiedział, że o tym myśli,
dopóki nie wypowiedział tego głośno. - Czy będzie ciężko?
- Mu umrzeć? Nie. Kiedy stary człowiek osiąga ten etap, bez
podłączenia do sondy umiera bardzo szybko. Wcale nie cierpi.
- Jesteś pewna?
- A czemu pytasz? - spytała. - Zawiedziony?
|