Rogi
Rozdział 1
Ignatius Martin Perrish spędził noc w pijanym widzie,
wyczyniając straszne rzeczy. Następnego ranka obudził się z
bólem głowy. Dotknął skroni i poczuł coś, czego wcześniej nie
było - dwa guzowate, szpiczaste wyrostki. Czuł się tak chory -
osłabiony, z załzawionymi oczami - że początkowo nie zwrócił
na to uwagi, zbyt skacowany, żeby myśleć czy się martwić.
Ale chwiejąc się nad toaletą, zerknął na swoje odbicie w
lustrze nad umywalką i zobaczył, że przez noc wyrosły mu rogi.
Drgnął z zaskoczenia i po raz drugi w ciągu ostatnich dwunastu
godzin obsikał sobie stopy.
Rozdział 2
Znowu wciągnął szorty khaki - wczorajsze ciuchy - i oparł się o
umywalkę, żeby przyjrzeć się sobie lepiej.
Rogi nie były duże, takie sobie, długie jak jego serdeczny
palec, grube u nasady, lecz szybko się zwężały w zakrzywione
szpice. Pokrywała je zbyt jasna skóra, na czubkach brzydko
zaogniona, jakby ostre końce miały zaraz się przez nią przebić.
Przesunął palcami po ich bokach i poczuł twardość kości pod
mocno napiętą, gładką tkanką.
W pierwszej chwili pomyślał, że sam jakoś napytał sobie
tej biedy. Wczorajszej nocy poszedł do lasu za starą odlewnią,
gdzie zginęła Merrin Williams. Ludzie zostawiali różne rzeczy
dla jej upamiętnienia pod chorą wiśnią z łuszczącą się korą, spod
której wyglądał nagi pień. Tak samo wyglądała Merrin - spod
podartego ubrania wyglądało nagie ciało. W gałęziach ułożono
pieczołowicie jej zdjęcia, wazon z wierzbowymi kotkami, laurki,
pofałdowane i poplamione deszczem. Ktoś - pewnie matka
Merrin - zostawił ozdobny krzyżyk z przyczepionymi do niego
żółtymi sztucznymi różami i plastikową Madonnę, uśmiechającą
się świątobliwym kretyńskim uśmiechem opóźnionej w rozwoju.
Nie mógł znieść tego sztucznego uśmiechu. I tego krzyża,
ułożonego w miejscu, w którym Merrin wykrwawiła się na
śmierć z rozbitej głowy. Krzyża z żółtymi różami. Jakaś kpina.
Jak poduszka w kwiatki na krześle elektrycznym, kiepski
dowcip. Niepokoiło go, że ktoś chciał tu przynieść Chrystusa.
Chrystus spóźnił się o rok. Jakoś się nie pojawił, gdy Merrin Go
potrzebowała.
Ig zdarł ozdobny krzyż i wdeptał go w ziemię. Musiał się
odlać i zrobił to na Madonnę, przy okazję ochlapując sobie buty.
Może to świętokradztwo stało się wystarczającym powodem
przemiany. Ale nie - wyczuwał, że chodzi o coś więcej. Choć
tego nie mógł już sobie przypomnieć. Strasznie dużo wypił.
Obracał głowę, przyglądając się sobie w lustrze i raz po raz
dotykając rogów. Jak głęboko wrasta ta kość? Czy rogi zapuściły
korzenie, wdzierają się w jego mózg? Kiedy to pomyślał, w
łazience zrobiło się ciemniej, jakby przygasła żarówka. Nie,
ciemności zbierały się mu przed oczami, w głowie. Przytrzymał
się umywalki i zaczekał, aż chwila słabości przeminie.
Wtedy to zrozumiał. Umiera. No oczywiście. Coś wdziera
mu się do mózgu, jakiś guz. Tych rogów tak naprawdę nie ma.
To metafora, wytwór wyobraźni. Nowotwór przeżera mu mózg
i tworzy fałszywe widzenie rzeczywistości. A skoro on już widzi
rogi, to pewnie za późno na ratunek.
Myśl o śmierci przyniosła ze sobą falę ulgi, fizyczne doznanie,
jakby wypłynął na powierzchnię po zbyt długim pobycie pod
wodą. Kiedyś omal nie utonął, w dzieciństwie cierpiał na astmę,
a teraz zadowolenie wydało mu się równie naturalne jak oddech.
- Jestem chory - wychrypiał. - Umieram.
Powiedzenie tego na głos poprawiło mu humor.
Przyjrzał się sobie w lustrze, spodziewając się, że rogi znikną,
skoro już zrozumiał, że są halucynacją, ale tak się nie stało.
Zostały. Szarpnął się z niepokojem za włosy, sprawdzając, czy
zdoła ukryć rogi, przynajmniej dopóki nie dojdzie do lekarza, a
potem dał za wygraną, bo zrozumiał, jakie to niemądre - ukrywać
coś, czego nie widzi nikt oprócz niego.
Wszedł do sypialni na drżących nogach. Po jednej stronie
łóżka leżała odrzucona pościel. Na zmiętym prześcieradle
pozostały zarysy krągłości Glenny Nicholson. Nie pamiętał,
kiedy padł na łóżko obok niej, nie pamiętał nawet, jak wrócił do
domu - kolejna brakująca część wieczoru. Aż do tej pory sądził,
że spał sam, a Glenna spędziła noc gdzie indziej. Z kimś innym.
Tego wieczoru wyszli razem, ale kiedy zaczął pić, oczywiście
zaczął też mówić o Merrin, której rocznica śmierci miała nadejść
za parę dni. Im więcej pił, tym bardziej za nią tęsknił - i tym
bardziej doskwierała mu świadomość, jak mało przypomina
ją Glenna. Z tymi tatuażami i tipsami, z całą półką powieści
Deana Koontza, z papierosami i kartoteką policyjną Glenna była
przeciwieństwem Merrin. Iga irytował sam jej widok, siedzącej
po drugiej stronie stołu, czuł, że będąc z nią, dopuszcza się czegoś
w rodzaju zdrady, choć nie wiedział, czy zdradza Merrin, czy
siebie. W końcu musiał odejść; Glenna ciągle gładziła go palcem
po kostkach dłoni - uważała to za objaw czułości, ale jego tym z
jakiegoś powodu wkurzała. Poszedł do łazienki i ukrywał się w
niej przez dwadzieścia minut. Gdy wrócił, krzesło przy stoliku
było puste. Przez godzinę siedział tam i pił, aż w końcu zrozumiał,
że Glenna nie wróci i że wcale mu nie jest przykro. Ale później
jakoś wylądowali w łóżku - tym samym, które dzielili przez
ostatnie trzy miesiące.
Z sąsiedniego pokoju dobiegało odległe mamrotanie
telewizora. A zatem Glenna nadal była w mieszkaniu, jeszcze
nie poszła do pracy. Powinien ją poprosić, żeby zawiozła go do
lekarza. Przelotna ulga na myśl o śmierci już przeminęła i teraz
zaczął się bać czekających go dni i tygodni: ojciec walczący ze
łzami, matka siląca się na fałszywą wesołość, kroplówki, leczenie,
naświetlanie, wymioty, na które nic nie pomaga, szpitalne żarcie.
Zakradł się do pokoju, w którym Glenna w podkoszulku z
Guns N'Roses i w wypłowiałych spodniach od piżamy siedziała
na kanapie. Oglądała talk-show. Była zgarbiona, opierała się
łokciami o niski stolik i palcami wkładała do ust ostatni kawałek
ciasta. Przed nią stało pudełko pączków z supermarketu, sprzed
trzech dni, i dwulitrowa butla coli light.
Zerknęła w jego stronę spod przymkniętych powiek,
niechętnie, po czym znowu zwróciła wzrok na telewizor.
Dzisiejszy program miał tytuł Mój najlepszy przyjaciel jest
socjopatą! Tłuste wieśniaki zaraz będą się grzmocić krzesłami po
głowach.
Glenna nie zauważyła jego rogów.
- Chyba jestem chory - powiedział.
- Nie drzyj się. Też mam kaca.
- Nie, to nie to... spójrz na mnie. Jak wyglądam? - spytał,
bo chciał się upewnić.
Znowu powoli odwróciła się ku niemu i spojrzała na niego
spod rzęs. Został na nich wczorajszy tusz, trochę rozmazany.
Miała gładką, przyjemnie okrągłą twarz i gładkie, przyjemnie
zaokrąglone ciało. Prawie mogłaby być modelką - dla puszystych.
Ważyła siedem kilogramów więcej od niego. Nie oznaczało to,
że jest groteskowo tłusta. To on był przeraźliwie chudy. Lubiła
się z nim bzykać na jeźdźca, a kiedy opierała łokcie o jego
pierś, wyduszała z niego powietrze - nieumyślne erotyczne
podduszenie. Ig, który często walczył o oddech, znał wszystkich
sławnych ludzi, którzy umarli z tego powodu. Taka śmierć
zaskakująco często spotykała muzyków. Kevin Gilbert. Hideto
Matsumoto - prawdopodobnie. Oczywiście Michael Hutchence,
choć akurat w tej chwili Ig nie miał ochoty o nim myśleć. Diabeł
w tobie. W każdym z nas.
- Jesteś jeszcze pijany? - spytała.
Nie odpowiedział, więc pokręciła głową i znowu spojrzała
na telewizor.
No, wszystko jasne. Gdyby je zobaczyła, zerwałaby się z
wrzaskiem. Nie zobaczyła ich, bo ich nie było. Istniały tylko w
jego mózgu. Pewnie gdyby teraz spojrzał w lustro, też by ich nie
dostrzegł. Ale potem zauważył swoje odbicie w oknie i rogi nadal
były. Wyglądał jak szklista, przezroczysta postać, demoniczny
duch.
- Chyba muszę iść do lekarza - powiedział.
- A wiesz, co ja muszę? - spytała.
- Co?
- Zjeść pączka - oznajmiła, pochylając się nad otwartym
pudełkiem. - Myślisz, że nie zaszkodzi?
- Co cię powstrzymuje? - Prawie nie rozpoznał własnego
suchego głosu.
- Już zjadłam jednego i nie jestem głodna, po prostu chcę. -
Spojrzała na niego oczami, w których lśniły jednocześnie strach i
prośba. - Chcę zjeść wszystkie.
- Wszystkie - powtórzył.
- Nawet nie rękami. Mam ochotę się pochylić i po prostu
wyżerać z pudełka. Wiem, że to wstrętne. - Przesunęła palcem od
pączka do pączka, licząc. - Sześć. Myślisz, że mogę zjeść jeszcze
sześć pączków?
Trudno było mu myśleć, pokonać ten niepokój, uczucie
rozpierania i ciężaru w skroniach. Jej słowa nie miały sensu,
stanowiły kontynuację tego nienaturalnego poranka jak z
koszmaru.
- Jeśli się ze mnie nabijasz, to przestań. Powiedziałem ci, że
nie czuję się dobrze.
- Chcę jeszcze pączka.
- To jedz, co mnie to obchodzi.
- No tak. Dobrze. Skoro uważasz, że mogę... - Wzięła
pączka, rozerwała go na trzy części i wkładała je do ust, nie
połykając.
Wkrótce miała wypchane policzki. Zakrztusiła się cicho,
powoli odetchnęła przez nos i zaczęła żuć.
Iggy przyglądał się jej z odrazą. Nigdy nie widział, żeby się
tak zachowywała, nie widział czegoś takiego od liceum, gdzie
uczniowie wygłupiali się w stołówce. Kiedy skończyła, parę razy
sapnęła ciężko, nierówno; obejrzała się przez ramię i zmierzyła
go niespokojnym spojrzeniem.
- Nawet mi nie smakował. Żołądek mnie boli - powiedziała.
- Myślisz, że mogę zjeść jeszcze jednego?
- Po co, skoro boli cię żołądek?
- Bo chcę być bardzo gruba. Nie tak jak teraz. Tak gruba,
żebyś nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. - Wysunęła język,
dotknęła nim górnej wargi z rozwagą i namysłem. - Wczoraj
zrobiłam coś obrzydliwego. Chcę ci o tym opowiedzieć.
Znowu przyszło mu do głowy, że to się nie dzieje naprawdę.
Ale jeśli to jakaś gorączkowa halucynacja, była uporczywa,
przekonująca w najdrobniejszych szczegółach. Po ekranie
telewizora chodziła mucha. Na jezdni śmignął samochód.
Chwile następowały po sobie naturalnie, jakby sumując się w
rzeczywistości. Ig miał wrodzony talent do rachunków. W szkole
najbardziej lubił matematykę - po etyce, której nie uważał za
prawdziwy przedmiot.
- Chyba nie mam ochoty wiedzieć, co wczoraj robiłaś -
odparł.
- Dlatego chcę ci powiedzieć. Żebyś poczuł obrzydzenie.
Żebyś miał powód mnie zostawić. Bardzo mi przykro ze względu
na to, co cię spotkało i co ludzie o tobie mówią, ale nie dam rady
dłużej budzić się obok ciebie. Chcę, żebyś odszedł, a jeśli ci
opowiem o tym, co zrobiłam, o tej obrzydliwości, to odejdziesz,
a ja znowu będę wolna.
- Co ludzie o mnie mówią? - zapytał. Głupio, bo już
wiedział.
Wzruszyła ramionami.
- O tym, co zrobiłeś Merrin. Że jesteś chorym zboczeńcem
i tak dalej.
Ig gapił się na nią jak zahipnotyzowany. Fascynowało go, że
każde zdanie, które wypowiadała, było gorsze od poprzedniego i
że ona mówi je tak swobodnie. Bez wstydu czy skrępowania.
- To co chcesz mi powiedzieć?
- Wczoraj, kiedy mnie zostawiłeś, spotkałam Lee Tourneau.
Pamiętasz, że Lee i ja kręciliśmy ze sobą w liceum?
- Pamiętam. - Lee przyjaźnił się z Igiem... kiedyś, w
innym życiu... ale to już minęło, umarło razem z Merrin.
Trudno utrzymywać bliską przyjaźń, gdy jest się podejrzanym o
morderstwo na tle seksualnym.
- Wczoraj w knajpie siedział w głębi sali, a kiedy znikłeś,
postawił mi drinka. Nie rozmawiałam z nim od wieków.
Zapomniałam, jak fajnie się z nim gada. Znasz Lee, nikogo nie
traktuje z góry. Był dla mnie bardzo miły. Długo nie wracałeś,
więc powiedział, że powinniśmy cię poszukać na parkingu, a jeśli
odjechałeś, odwiezie mnie do domu. Ale na dworze zaczęliśmy
się całować na całego, jak za dawnych czasów, jak wtedy, gdy
byliśmy ze sobą... no i mnie poniosło i mu obciągnęłam, na
oczach paru facetów i w ogóle. Nie wygłupiłam się tak, odkąd
miałam dziewiętnaście lat i jazdę po speedzie.
Ig potrzebował pomocy. Musiał się wydostać z tego
mieszkania. Było za duszno, czuł ucisk w płucach.
Glenna znowu pochyliła się nad pudełkiem z pączkami, ze
spokojną miną, jakby powiedziała mu coś mało ważnego - że
skończyło się mleko albo że znowu zużyła całą gorącą wodę.
- Myślisz, że mogę zjeść jeszcze jednego? - spytała. -
Żołądek już mnie nie boli.
- Rób, co chcesz.
Spojrzała na niego oczami lśniącymi nienaturalnym
podnieceniem.
- Naprawdę?
- Zwisa mi to. Żryj.
Uśmiechnęła się, ukazując dołeczki w policzkach, a potem
pochyliła się nad stołem, biorąc pudełko w rękę. Zaczęła z niego
wyjadać. Jadła hałaśliwie, mlaskając i dziwnie dysząc. Znowu
się zakrztusiła, ramiona jej drgnęły, ale jadła dalej, wolną ręką
wtłaczając pączki do ust, choć policzki miała już wypchane.
Wokół jej głowy krążyła rozdrażniona mucha.
Ig ominął kanapę, zmierzając do drzwi. Glenna podniosła
głowę, łapiąc powietrze. Miała przerażone oczy, a policzki i
wilgotne wargi oblepione kryształkami cukru.
- Mmm - jęknęła. - Mmmmm.
Nie wiedział, czy to odgłos rozkoszy, czy rozpaczy.
Mucha wylądowała jej w kąciku ust. Ig widział ją przez
chwilę, a potem Glenna wysunęła język i jednocześnie przykryła
muchę dłonią. Gdy opuściła rękę, muchy nie było. Glenna żuła
pracowicie, rozdrabniając na paćkę wszystko, co miała w ustach.
Otworzył drzwi i wymknął się na zewnątrz. Gdy je zamykał,
Glenna znowu pochylała się nad pudełkiem
nurek, który
napełnił płuca powietrzem i ponownie zanurza się w głębinę.
|